niedziela, 29 czerwca 2014

Psie mięso

Wcześnie rano J. obudził mnie i stwierdził, że jedziemy do babci na "wieś". Nie ma sprawy, mogę jechać wszędzie. Wiem, że Babcia ma podobne nastawienie do naszego związku jak moja - lepiej żeby go nie było, ale przywitała mnie bardzo miło.

"Wieś" Anyang
Mieliśmy akurat wyczucie czasu, bo do Babci przyjechał wujek, który zabrał nas jeszcze do kogoś innego z rodziny, więc w jeden dzień zdążyłam poznać sporą część. Bardzo miła rodzina stwierdziła, że jest to okazja do wyżerki. Jakaż była moja radość kiedy główną propozycją okazała się restauracja w pobliżu serwująca psie mięso. Bardzo zdziwieni i zadowoleni z mojego nastawienia wujkowie zaprowadzili mnie na miejsce. Jestem mięsożerna i uważam, że obojętnie z czego ono jest, ważne, że jest zabijane przy zachowaniu pewnych norm. 
Zupa z kekogi (psie mięso)
Tak jak w innych częściach miasta raczej zagranicznych osób jest dużo, tak czułam się nieco dziwnie siedząc wśród tych wujków i cioć w małej knajpce na uboczu. Ajumma, która prowadziła restaurację i coś sobie tam z boku przygotowywała, cały czas przeszywała mnie wzrokiem. Nie zwracałam na nią uwagi, popijałam soju z wujkami i wcinałam moje od dawna wymarzone danie. 
W smaku jest to mięso bardzo dobre. Myślę, że jeśli będę miała okazję zjeść je jeszcze raz - zrobię to. Do moich faworytów jednak nie należy. Jest ciemne, ma dość włóknistą strukturę. Poza tym ciężko było znaleźć kawałki, które byłyby bez tłuszczu i skóry. 

Po powrocie do domu wujostwa postanowiono, że mam uczyć angielskiego dwie kuzynki J. - GaYung i HaYung. Im było ciężko, ale mi też. Nie jestem dobra w posługiwaniu się angielskim i poza tym, że często brakuje mi słów wolę mówić po koreańsku. Tym bardziej w momencie, kiedy wszyscy dookoła używają tego języka. Skończyło się na tym, że używałam angielskiego słownictwa, a koreańskiej gramatyki. Znalazłam z jedną z nich wspólny język, nawet chciała ze mną iść do sklepu (co zrobiłyśmy) bez J. 
Miłym gestem było także to, że czekał na mnie po powrocie ze sklepu mały kawałek Polski - nasza Romdźia Export. 
Na koniec wybraliśmy się razem do parku i centrum Beomgye. Wtedy dopiero ujrzałam Koreę taką jaką sobie wyobrażałam ze zdjęć, a nie tą zaściankową. 



Przechadzając się koreańską wersją półwiejskiej natknęliśmy się na reklamę kociej kawiarni. Nie byłabym sobą gdybym nie zaciągnęła tam wszystkich. Pierwsze wrażenie było urzekające. Wchodzisz, zostawiasz buty, a tam na półce drzemie sobie długowłosy kot. Kupujesz napój (jedzenia nie ma) oraz przekąskę dla kota. W środku na kilku metrach kwadratowych kilkanaście kotów. Siedzą na stołach, półkach, śpią nad fotelami.
 Coś mi nie pasowało już w momencie kiedy dotknęłam pierwszego z brzegu kota - zero reakcji, żadnego mruczenia. Całą moją nadzieję, na umilenie mi rozstania z moimi pieszczochami straciłam, kiedy otworzyłam przekąskę. Nagle, chociaż wcześniej żaden się mną nie interesował, otoczyły mnie wszystkie. Wręcz wyrywały mi i sobie nawzajem zawartość pojemniczka. Dochodziło nawet do wyciągania pazurów.
 Moja mina mówi sama za siebie :)
Jest to zdecydowanie złe rozwiązanie dla kogoś kto chce poznać koci charakter i przekonać się do tych zwierząt. Kiedy kot jest częścią rodziny nie żąda od ciebie jedzenia, a jeszcze sam je przynosi. Ma również ochotę na przytulanie, jak i na zabawę. Te są inne, one nie mają właściciela, nie są do nikogo przywiązane, głaskania mają dosyć, jedyne czego chcą to zawartość tej paczuszki. 
Mój ulubieniec. Jako jedyny wyrażał zadowolenie z powodu miziania za uchem. 

Wspólną wycieczkę zakończyliśmy w restauracji serwującej ttakkalbi. Jeszcze nie mogę się przyzwyczaić do tego, że tutaj zagospodarowane są wszystkie piętra - w jednym budynku mieści się na różnych piętrach około 4-6 różnych restauracji. 
Gayung

To co uwielbiam w tych restauracjach to stałe dodatki - kimchi i woda. Od czasu przyjazdu zdążyłam zjeść już kilka rodzai kimchi i ujrzeć różne etykiety na pojemnikach z wodą.
Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie, które bardzo utrudnia mi tutaj życie - brak śmietników na ulicach. Śmieci wyrzuca się po prostu w kąt, pod latarnię. Wieczorem jest to zbierane, pakowane w worki foliowe i wywożone. Niby skutek ten sam, ale sposób jest dla mnie nie do zniesienia. Kończy się to tym, że nie mogąc znaleźć pojemnika na śmieci noszę je wszystkie przez cały dzień ze sobą. 














1 komentarz:

  1. Fu. Śmieci rzeczywiście robią paskudne wrażenie;/ Podejrzewam, że w Chinach będzie podobnie. No powiem szczerze, że też jestem mięsożerna, więc jak już ostatnio konia spróbowałam to i psa mogę. Też ma 4 nogi. A skoro oni tam to od wieków jedzą to znaczy, że od tego się nie umiera:D
    Kimchi non stop, pozazdraszczam <3 Ale fajosko masz, że z kimś tam jesteś, bo ja w pierwsze dni to chyba będę się czuła jakby mnie zostawiono w dżungli.

    OdpowiedzUsuń